Śląska lejdi

Zbigniew Markowski

Śląska lejdi w Operze Śląskiej

Nie wszystkim się podobało. Krytycy marudzili, że akcja dzieje się w Londynie, Eliza nazywa się Dolittle a mówi gwarą z Bobrka. To zarzut nieuprawniony, gdyż Talarczyk całość podlał dużą ilością popkulturowego sosu pokazując wcześniej nieco inny kalejdoskop. Galerię, w której pojawili się i Elvis Presley, i Freddie Mercury, i The Beatles, i Spice Girls. Do dość wyraźne przesłanie mówiące, iż świat stał się jednym, wspólnym dla wszystkich kulturowym kręgiem, gdzie swoje miejsce ma zarówno piosenka „Love me tender”, jak i śląska gwara. To metafora „Pigmaliona” powstałego w Anglii, skomponowanego w Connecticut nad Atlantykiem, nakręconego w Kalifornii nad Pacyfikiem, a wystawianego zarówno w Mongolii, jak i w Japonii. Ktoś czasem bąknął, iż gwara w roli języka nizin społecznych jest dla śląskiej godki obraźliwa. Cóż – w tej (może nawet poniżającej roli) osadziła gwarę historia. Tak było, nic tego nie zmieni i nie ma żadnego powodu, by na tym tle wpadać w jakiekolwiek kompleksy. Zwłaszcza, że spektakl „My Fair Lady” prezentuje się wspaniale. Role w gwarze śląskiej doceni zaś każdy, kto chociaż przez jedną minutę słyszał prawdziwą śląską babę. One po prostu takie są: nasze śląskie lejdis.

Teoretycznie opowieść ta ma dwoje bohaterów. Jest Eliza – dziewczyna o niewyparzonym języku (trzeba dodać – języku nizin społecznych), jest profesor Higgins, który (jak to profesor) o języku wie wszystko. Przypadkowe spotkanie z tej pary owocuje zakładem, który uczony chce wygrać przekształcając niewyszukane słownictwo Elizy w język wyższych i wyrafinowanych sfer. W praktyce jednak utwór posiada nieformalną postać pierwszoplanową – język, który można badać, dzięki któremu można określić człowieka i który można diametralnie zmienić. \r\n Zanim historia o Elizie i Higginsie stała się klasycznym musicalem, nazywała się „Pigmalion” autor zaś (George Bernard Shaw) przedstawił ją publiczności jako książkowy romans w 1913 roku. Potencjał utworu docenili Amerykanie: Alan Jay Lerner (scenariusz) oraz Frederick Loewe (muzyka), którzy w 1956 roku oddali do powszechnego użytku spektakl musicalowy „My Fair Lady”. Po kolejnych ośmiu latach publiczność kinowa dostała już film, który wyszedł spod reżyserskiej ręki arcymistrza humoru George\’a Cukora. Filmową „Lady” uhonorowano ośmioma Oscarami i dzieła tego zapomnieć się nie da: chociażby z powodu bajecznej roli Audrey Hepburn. Sto lat po pierwszym brytyjskim wydaniu „Pigmaliona” utwór w musicalowej wersji pojawił się na scenie bytomskiej Opery. Wiekowe dzieło – zgodnie z teatralną tradycją – należało pokazać więc inaczej, odczytać widzom na nowo, sprawić by odbite od dawnego blasku światło nabrało własnej mocy. Cała odpowiedzialność za tę operację spoczęła na utalentowanym aktorze, reżyserze i scenarzyście – Robercie Talarczyku (rocznik 1968). To on „My Fair Lady” wyreżyserował, on jest autorem adaptacji tekstu.

Recenzenci przedstawienia zwrócili uwagę na dobry dobór obsady, szczególnie dużo ciepłych słów kierując pod adresem Artura Święsa. Dla nas jednak ważniejsze jest obsadzenie we wspomnianej pierwszoplanowej roli śląskiej gwary. Tak – godka występuje na scenie wcielając się w język nizin społecznych i trzeba sprawiedliwie orzec, iż czyni to doskonale. Eliza z pierwszych scen jest prawdziwą śląską dziewczyną posiadającą prawo do sprzedawania kwiatków pod warunkiem nie przekroczenia linii wyznaczonej przez krawężnik. Cały zespół świetnie radzi sobie z gwarą, choć momentami – z oczywistych powodów – jest ona świadomie ograniczona, by także publiczność jej nie znająca mogła zorientować się w akcji. Przy okazji baletowym mistrzostwem mogli wykazać się artyści tańczący w kopalnianych gumofilcach, bo układ doskonale wykonany w obuwiu baletowym jest sztuką, ale niech ktoś spróbuje zrobić to samo mając na nogach gumioki.

Jak było do przewidzenia, z biegiem spektaklu Eliza wyzbywa się śląskiego akcentu i zostaje prawdziwą damą. Ale to nie koniec talarczykowych silesianów, zresztą – po człowieku zaangażowanym w „Cholonka” Teatru Korez możemy przecież spodziewać się więcej. Na widza spada więc górnośląskie konfetti w postaci tradycyjnie odzianych górników, piłkarzy z koszulkami śląskich klubów, orkiestry dętej, chopów, bab, panien młodych. A nad kolorowymi szkiełkami takiego wirującego kalejdoskopu jak Matka Boska z obrazu unosi się śląska gospodyni – a jakże: wytrzepująca jakąś szmatę. Są kopalniane kaski i arbajtancugi, paradne westy, welony i sporo flaneli.