Zbigniew Markowski
Styczeń 1945 na Górnym Śląsku
Istotę roli Górnego Śląska w ostatnim roku II wojny światowej najlepiej ilustrują dwa dokumenty. 30 stycznia 1945 na biurko Adolfa Hitlera trafił raport autorstwa ministra odpowiedzialnego za zbrojeniowe programy III Rzeszy – Alberta Speera. Speer nie owijał w bawełnę: „Z chwilą utraty Górnego Śląska niemiecki przemysł zbrojeniowy nie będzie w stanie zaspokoić nawet najbardziej niezbędnych potrzeb frontu w zakresie amunicji, broni i czołgów”. Dla hitlerowskiego ministra utrata regionu oznaczała koniec wojny, jego zdaniem – i to chciał zasugerować fuhrerowi – trzeba było natychmiast przerwać działania bojowe. Drugi dokument stworzono dzień później w gabinecie Józefa Stalina. Dyktator wydał rozkaz, by sporządzono ewidencję wszystkich instalacji przemysłowych Śląska. Później miano zadecydować o tym, co można wywieźć do Kraju Rad. Ważniejsze od tego, co mogli zabrać Rosjanie było to, co stracili Niemcy. Stracili ostatni ośrodek przemysłowy.
Być może punktem, w którym rozstrzygnęły się losy II wojny światowej były przedmieścia Stalingradu, może pola pod Kurskiem, a może plaże Normandii. Ostatnia odsłona militarnego dramatu stała się jednak udziałem Górnego Śląska, bo – jak słusznie zauważył Speer – później nie dało się już niczego zmienić. Od 1943 roku to Śląsk był jedynym industrialnym zapleczem Niemiec nie narażonym na ciągłe bombardowania. Sporadycznie zdarzały się tu alianckie naloty (najczęściej na instalacje paliwowe w dzisiejszych Czechowicach i Kędzierzynie), zbudowano wiele schronów, ale z punktu widzenia amerykańskich i brytyjskich lotników, ataki te nie miały większego sensu. Zagłębie Ruhry było znacznie bliżej, podczas nalotu na Gliwice czy Bytom używano tylko jednej czwartej ilości bomb, które mogły spaść na fabryki Westfalii. Rosjanie byli znacznie bliżej, ale oni nie dysponowali lotnictwem zdolnym do strategicznych nalotów.
Choć Śląsk przygotowywano do obrony już od pół roku stawiając zapory przeciwczołgowe i przygotowując punkty oporu, niewielu wierzyło w możliwość zatrzymania sowieckiej potęgi. Z militarnego punktu widzenia operację zajęcia Górnego Śląska przeprowadzono w sposób prosty i skuteczny: pozostawiając niemieckim oddziałom drogę wyjścia w kierunku południowym – na Ostrawę. Proste są także liczby: 12 stycznia siłami ponad dwóch milionów żołnierzy Armia Czerwona rozpoczęła gwałtowną ofensywę: po ponad trzech tygodniach linia frontu przebiegała już 500 kilometrów dalej. W rejonie Górnego Śląska Rosjanie dysponowali miażdżącą, dziesięciokrotną przewagą w ludziach oraz niesamowitym zagęszczeniem sprzętu: na kilometr frontu przypadało około stu wozów bojowych oraz 250 dział artyleryjskich. Ilu dokładnie było Niemców – trudno powiedzieć. Nie tylko dlatego, że 17. Armia Polowa gen. Friedricha Schultz’a wciąż uzupełniana była ściągniętymi naprędce jednostkami; oprócz Wehrmachtu i SS Śląska broniły również oddziały stworzonego pół roku wcześniej Volkssturmu. „Ludowy Szturm” składał się (jak zadeklarował Hitler) ze wszystkich obywateli niemieckich zdolnych do noszenia broni. Oznaczało to, że obronę terytorialną tworzono z nastolatków i starców wyposażonych często w egzotyczne norweskie karabiny. Górnośląski Volkssturm na bieżąco uzupełniano uchodźcami z zajętych już miast: policjantami, urzędnikami, nauczycielami. Walczyć miał każdy i każdy – z punktu widzenia Rosjan – był wrogiem. Dwa totalitaryzmy prowadziły ze sobą totalną wojnę, w której nie oglądano się na międzynarodowe konwencje, zaś propaganda obu stron a to straszyła zbrodniami przeciwnika, a to nakręcała spiralę zemsty.
Bezpośrednio przed styczniową ofensywą do radzieckich żołnierzy zwrócił się z odezwą ulubiony pisarz Stalina – Ilja Grigorjewicz Erenburg: „Złamcie za pomocą gwałtu zarozumiałość rasową germańskich kobiet. Potraktujcie to jako należną wam zdobycz. Zabijajcie, dzielni czerwonoarmiści”. Zemstę na Niemcach zaplanowano i trzymano się jej z żelazną konsekwencją. Nagle i niespodziewanie ofiarami ataków już po ustaniu walk frontowych stali się na Śląsku liczni inwalidzi, którzy stracili zdrowie podczas pracy w kopalniach oraz hutach. Sowieci uważali ich bowiem za weteranów walk w Rosji, gdzie Niemcy bezlitośnie pacyfikowali całe miasta i wsie. Zgodnie z zapowiedzią Erenburga straszliwą cenę zapłaciły kobiety. Tam, gdzie dochodziło do walk, dramat gonił dramat. Na wieży w Rybniku rosyjscy snajperzy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo wzięli cywilnych zakładników. Obsługa niemieckiego działa otworzyła ogień zabijając wszystkich. Co jakiś czas, często na zdobytych już przez Armię Czerwoną terenach odzywał się strzał oddany przez fanatycznego nastolatka z Hitlerjugend czy Volkssturmu.
Niosący odwet sowieccy żołnierze przekroczyli właśnie ważną psychologiczną granicę: znaleźli się w Niemczech, na terenie wroga. O ile jednak proste mogą być zestawienia ilości czołgów i armat, o tyle przedwojenna polsko – niemiecka granica z pewnością prosta nie była. Dochodziło więc do absurdalnych paradoksów. Kiedy w Katowicach odbywał się plebiscyt 1921 roku aż 85% miejskiej części jednostki terytorialnej głosowała za przyłączeniem do Niemiec: po prostu mieszkali tam Niemcy. Później było powstanie, linię podziału trzeba było jakoś wytyczyć i miasto znalazło się w obszarze Rzeczypospolitej Polskiej. Armia Czerwona przedwojenna granicę potraktowała tutaj poważnie i uznała, że jest na terytorium Polski, Katowice ucierpiały więc w niewielkim stopniu mimo że niemieccy obrońcy prowadzili ostrzał i udało im się zniszczyć czołg. Miasto co prawda splądrowano (szczególnie sklepy delikatesowe), nie było jednak zorganizowanych aktów przemocy. Zupełnie odmienny los spotkał Miechowice – plebiscyt zakończył się tam zdecydowanym (ponad 60%) zwycięstwem opcji polskiej, ale miejscowość znalazła się po niemieckiej stronie granicy. W ciągu trzech dni (między 25 a 27 stycznia 1945 roku), gdy Miechowice przechodziły z rąk do rąk, doszło tam do masowych zbrodni wojennych objętych dziesięciolecia później śledztwem Instytutu Pamięci Narodowej.
Historycy ustalili, że ofiarą masakry nazwanej później tragedią miechowicką padło co najmniej 240 osób cywilnych. Chowających się w piwnicach ludzi żołnierze wywlekali i rozstrzeliwali, masowo gwałcono kobiety. Po okrutnych torturach zabito księdza Jana (Johannesa) Frenzla zdążającego do ciężko rannego z ostatnim namaszczeniem. Męczeństwo śląskich kapłanów to zresztą osobny rozdział tego dramatu. Pod Gliwicami zginął nie tylko ksiądz, ale i mieszkający na plebanii gość, polski duchowny, który ukrył się tam przed Niemcami zagrożony wywózką do obozu koncentracyjnego. Gdy w krapkowickiej parafii (położonej jeszcze dalej na zachód) sołdaci zażądali od księdza alkoholu, a on miał tylko wino, zastrzelili go, bo ich zdaniem powinien poczęstować ich spirytusem.
W Miechowicach umierali nie tylko Niemcy i Ślązacy polskiej orientacji, ale i przymusowi robotnicy narodowości polskiej. Wspomniane śledztwo przyniosło plon w postaci zeznań z iście dantejską poświatą. Zdarzały się przypadki, że radziecki oficer uchronił przed zabiciem Niemkę. Jako przyczynę największego nasilenia egzekucji raport podaje fakt zastrzelenia przez nieznanego sprawcę sowieckiego majora. To wydarzenie przez całe dziesięciolecia komentowane było w Miechowicach na różne sposoby: ponoć zabójcą miał być kilkunastoletni hitlerowski fanatyk, ponoć major miał frontową żonę (Stalin pozwalał oficerom na posiadanie oficjalnych kochanek rekrutowanych z żołnierek), ponoć kobieta ta była w ciąży, ponoć sama rozstrzeliwała ofiary. Wiadomo jednak na pewno, że do niesienia trumny z sowieckim majorem i wykopania grobu zmuszono mieszkańców Miechowic, których później zabito strzałami w głowę. Jak na ironię główną ulicę Miechowic nazwano później imieniem Armii Czerwonej, dopiero w 1989 roku arteria otrzymała imię księdza Frenzla. Swoją ulicę pamiętającą zbrodnie 45 roku mają także Gliwice. Przy dzisiejszej Pszczyńskiej sowieccy żołnierze rozstrzelali wszystkich 25 mieszkańców kamienicy łącznie z trzyletnim dzieckiem oraz Francuzem – prawdopodobnie uciekinierem z niemieckiego obozu. Liczbę cywilnych gliwiczan, którzy zginęli w wyniku terroru stycznia i lutego 1945 roku szacuje się na 1000 – 1500 osób. I tu odnotowano przypadki, gdy rosyjscy żołnierze ratowali Niemców czy Polaków przed napaściami własnych kolegów. Pod Gliwicami, w Schönwaldzie (dziś Bojków będący dzielnicą miasta) zamordowano 120 osób, w Przyszowicach padło kilkadziesiąt kolejnych ofiar. Na zabrzańskim osiedlu Donnersmarcka zwanym Zandką również doszło do tragedii. Także i tu strzał fanatycznego hitlerowca dosięgnął sowieckiego oficera. W odwecie podpalono kościół oraz rozstrzelano dziesiątki mieszkańców.
O zniszczeniach materialnych decydował los. Racibórz (przed wojną po niemieckiej stronie) stracił 85% miejskiej zabudowy. Miasta po polskiej stronie dawnej granicy ucierpiały znacznie mniej, w niewielkim stopniu zniszczono zakłady przemysłowe. Gdy w lutym dramat dogorywał, komanda Stalina przystąpiły do obiecanej w rozkazie inwentaryzacji, później zaś do transportowania na teren Kraju Rad śląskich maszyn oraz surowców. Zdobyczą wojenną stali się także ludzie wywiezieni na wschód. Los niemieckiej części Śląska nie był jeszcze określony, nie wiedziano na przykład, czy Gliwice, Zabrze i Bytom nie znajdą się na terenie Niemiec. Sowieci wszak mieli przygotowanych własnych Niemców – komunistów skłonnych zarządzać niemieckimi terenami. Dramat tak zwanego wyzwolenia kończył się, by ustąpić miejsca zupełnie innemu dramatowi.