Wieprzek

Zbigniew Markowski

Jeśli spytamy Ślązaka o wyraz „wieprzki” (w liczbie mnogiej), bez wahania powie, że chodzi o agrest. Znawca śląskiej godki – Marek Szołtysek uważa, iż zielony owoc bardzo łatwo skojarzyć z tłustym świniakiem powieszonym na gałązce za ogonek. Ksiądz kanonik Paweł Buchta, będący kapelanem Związku Górnośląskiego przytacza anegdotę związaną z tym niecodziennym połączeniem. Bohaterem historyjki jest późniejszy arcybiskup Stanisław Szynecki, który co prawda z Górnego Śląska pochodził, ale ponieważ wychował się we Francji (tam zresztą przyjął święcenia), po powrocie do Katowic gwary śląskiej jeszcze nie znał. Do konfesjonału młodego księdza Szyneckiego trafił chłopiec, który chciał się wyspowiadać z grzechu kradzieży wieprzków. Zdumiony ksiądz aż wybiegł z kościoła i oburzonym głosem spytał proboszcza, cóż to za zdegenerowana parafia, w której małe dzieci potrafią ukraść świnie.

Dokładnie ten sam Ślązak zapytany o „wieprzka” w liczbie pojedynczej, udzieli zupełnie innej odpowiedzi. Tym razem wskaże na świniaka. Górnośląską świnię można zresztą było nazwać na wiele innych sposobów, mogła być po prostu świnią, świniokiem, wieprzkiem (czasem świnia oznacza maciorę, wieprzek – knura), im zaś dalej na południe, tym częściej zostawała babuciem. Słówko „babuć” uważa się za właściwe dla gwary zaolziańskiej. To właśnie ono jako pierwsze zgłoszone zostało do konkursu na najśmieszniejszy wyraz używany przez Zaolziaków. Ale kariera babucia rozwinęła się także dalej na północ – Kobiórski Teatr Kulturalny grał onegdaj opartą na ludowych motywach sztukę autorstwa Grzegorza Sztolera „Świniobici albo fajer z babuciem”, w której jeden z aktorów odtwarzał tytułową rolę kwicząc i biegając po scenie.

Wieprzek kojarzy się na Śląsku z liczbą pojedynczą być może dlatego, że bardzo często występował nie w licznym towarzystwie wielkiej hodowli, ale właśnie pojedynczo. Nawet gdy w drugiej połowie XIX wieku industrializujący się gwałtownie region przeprowadzał się do familoków, musiano tam wznosić oddzielne chlewiki, by każda rodzina mogła sobie hodować swoją świnkę. Świnka stawała się obowiązkowa, gdy dorastająca córka stawała się panną na wydaniu: wesele bez świni było czymś niewyobrażalnym. Nawet świniobicie bez żeniaczki stanowiło wielkie święto i bezpośredni powód do nieobecności dziecka w szkole. Pani nauczycielka (frelka) na taki stan rzeczy kiwała głową ze zrozumieniem, bo dobrze wiedziała, że i do niej trafi zawiniątko z solidną porcją świńskich wyrobów.

Świniobicie w realiach przełomu XIX i XX wieku (a często i znacznie później) było prawdziwym świętem lokalnej społeczności. Brali w nim udział sąsiedzi obdarowywani później świńskimi produktami, dzięki czemu można było liczyć na identyczny podarunek po ich świniobiciu. Uczestniczył w nim specjalista zwany masorzem (rzeźnik), który nie tylko przy współpracy domowników czy sąsiadów przygotowywał przetwory, ale także ponosił odpowiedzialność za ubicie zwierzęcia. Robił to przy użyciu ostrego narzędzia, względnie – znalezionego na jakimś pobojowisku I wojny światowej mausera. Wspólne wysiłki wieńczono „gościną” czyli wieczorną ucztą. Istniała potrawa, której można było spróbować tylko w dniu świniobicia – zwano ją welflajszem. Do kotła z wrzątkiem wrzucano kolejno świński łeb, podroby i inne specjały nie nadające się do dalszej przeróbki. Po wielogodzinnym gotowaniu można było poczęstować się czymś z gara (często o przydziale decydował masorz), posmarować specjał musztardą i zajadać.

Słówko „wieprzek” było źródłem kolejnych gwarowych terminów: z wieprzka robiło się krupnioki (kaszankę), żymloki (bułczankę), preswuszt (salceson), leberwuszt (wątrobiankę), pozyskiwało się mięso na karminadle (kotlety mielone). Równie ważna była słonina zwana na Śląsku „tustym”, którą przetapiano i wkładano do słoików, by służyła rodzinie przez dłuższy czas. Zwyczajowym terminem rozpoczęcia sezonu świniobicia był dzień świętego Marcina, kiedy można już było myśleć o zamówieniu masorza. O tym, że na Śląsku świnia niejedno ma imię świadczy nazwa innej specjalności związanej ze świnkami: to świniorz czyli osoba zajmująca się hodowlą świń. Osobnik taki obecny jest w ludowej przyśpiewce z tytułem pochodzącym od nazwy jego profesji. Piosnkę tę odnajdziemy także w innych rejonach Polski (między innymi w zbiorach z folklorem kurpiowskim), po śląsku zaś brzmi ona tak:

Napisoł ci mi na bibu na bibu na bibulinie że mie tak kocho
jak swoje jak swoje jak swoje świnie
a jo mu na to na papiórecku żeń się ze świnią mój świniorecku