Zbigniew Markowski
Wywózki Górnoślązaków do przymusowej pracy w ZSRR to tylko jedno z wielu zjawisk składających się na pojęcie Tragedii Górnośląskiej. Prócz deportacji były obozy, prześladowania ludności cywilnej, walka z tak zwanym elementem niepewnym, powszechne rabunki i niszczenie mienia. Po wkroczeniu Armii Czerwonej Górny Śląsk znalazł się w dramatycznym położeniu: nowy okupant nie zawsze zdawał sobie sprawę z subtelności przebiegu przedwojennej granicy między Polską a Niemcami. W położonych po polskiej stronie Przyszowicach radzieccy żołnierze rozstrzelali kilkadziesiąt przypadkowych osób cywilnych (także kilku więźniów oświęcimskiego obozu koncentracyjnego, którzy przeżyli marsz śmierci) w akcie zemsty za ciężkie straty w walce z Wehrmachtem. Miasta ze strony niemieckiej ucierpiały jeszcze bardziej: w Miechowicach, gdzie nastoletni fanatyk z Hitlerjugend zastrzelił sowieckiego majora w odwecie zabito 380 cywilów. Na cenzurowanym znalazły się Gliwice – jedyne miasto na Górnym Śląsku, o które toczono zażarte boje.
Przygotowania do deportacji władze radzieckie rozpoczęły na dzień przed zakończeniem konferencji w Jałcie. To właśnie tam, w miejscu gdzie kształtowano strefy wpływów w powojennej Europie, Józef Stalin długo upierał się, by specyficzną formą odszkodowania wojennego stała się przymusowa praca niemieckich obywateli – po wywiezieniu ich do ZSRR. Zgodę taką faktycznie uzyskał, choć akcję prowadzono bez szczególnego oglądania się na narodowość, po obu stronach przedwojennej granicy. Po stronie polskiej jako podstawę zatrzymania podawano jednak czasem rozkaz o oczyszczaniu tyłów z elementu niepewnego. Jałtańskie obrady zakończyły się 11 lutego, już następnego dnia na słupach ogłoszeniowych górnośląskich miast i wsi pojawiły się czerwone plakaty zadrukowane czarną czcionką. W językach: niemieckim oraz rosyjskim wzywały one obywateli niemieckich – mężczyzn w przedziale wiekowym 18 – 50 lat do zgłaszania się w celu prowadzenia prac porządkowych po przejściu frontu.
Przeważająca część osób, których wezwanie dotyczyło nie obawiała się niczego strasznego, wiedzieli, że są potrzebni w swoich zakładach pracy – udało im się uniknąć służby w wojsku właśnie z tego powodu. Wśród podlegających obowiązkowi zgłoszenia etnicznych Niemców nie było wielu, oni opuścili Śląsk przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że hitlerowska administracja wpisała na listę narodowościową 90% przedwojennych obywateli polskich – jasne staje się, że tak naprawdę akcja dotknęła przede wszystkim właśnie ich. Metod zatrzymywania było jednak wiele: niektórzy zostali zabrani wprost z domów, bez żadnego wyjaśnienia. W dwóch kopalniach: chorzowskim „Prezydencie” i bytomskim „Bobrku” górników zabrano wprost z pracy, zaraz po wyjściu z podziemi: ci nie mieli nawet szansy na zawiadomienie rodziny. Wyrzucane przez nich z pociągów kartki dla rodzin znajdowano w Szopienicach i Mysłowicach. Wśród deportowanych znalazły się również kobiety – ich liczbę szacuje się na 5%.
Danych liczbowych można się jedynie domyślać: większość historyków uważa, iż do 17 kwietnia, gdy zatrzymania ustały, aresztowano około 50 tysięcy osób. Pierwsze ofiary zmarły już w drodze do Związku Radzieckiego, warunki podróży w bydlęcych wagonach były straszne: według relacji Stefana Koczary 1800 osób załadowano do 50 wagonów dając im po dwa wiadra wody na wagon i pół litra zupy co 24 godziny. Podróż taka trwała kilka tygodni. Jeszcze gorzej było po przyjeździe – przeważającą większość skierowano do pracy w kopalniach Donbasu, które po dwukrotnym przejściu frontu (za każdym razem niszczono infrastrukturę przemysłową) przestawiały obraz nędzy i rozpaczy. Górnicy pracowali w podziemnych chodnikach o wysokości kilkudziesięciu centymetrów, bez zabezpieczeń, odpowiedniego wyżywienia, ponad ludzką wytrzymałość. W tych warunkach dziesiątkowały ich choroby: zwłaszcza tyfus i wszawica. Nawet ci, którym udało się powrócić zapłacili wysoką cenę – zdarzały się przypadki śmierci w wyniku zbyt gwałtownej zmiany diety już w domu, wyczerpany organizm źle reagował na zbyt bogate posiłki. Jeden z deportowanych wspominał, iż uratowała go teściowa, która wiedząc czym grozi przekarmienie po okresie głodu oraz wyczerpującej pracy, zastosowała odpowiednią kurację. Bywało i tak, że wracającego, podobnego raczej do szkieletu niż do żywego człowieka ojca nie poznawały własne dzieci, zwłaszcza że powroty takie trwały do końca lat pięćdziesiątych.
Pozostałe 20% ofiar skierowano do pracy na Białorusi, w Gruzji, Turkmenii, Czeczenii i na Syberii: wydobywali torf, budowali zaporę wodną, pracowali w fabrykach i kołchozach. Czasem zdarzało im się pracować na tych samych maszynach, co przed wyjazdem ze Śląska – narzędzia pracy również wywożono na wschód. Dramat śląskich deportacji na podwójnie tragiczny i nieludzki wymiar: po pierwsze dlatego, iż nie miał żadnego sensu. Wkrótce okazało się, że nawet przy wykorzystaniu niewolniczej pracy, proceder taki jest całkowicie nieopłacalny. Komendanci sowieckich obozów – mimo głodowych racji żywnościowych i dramatycznego wręcz zakwaterowania – nie byli w stanie zapewnić zakładom pracy żadnego zysku. Po drugie – ofiary deportacji całymi latami nie mogły doczekać się choć zwykłych przeprosin; o całej sprawie nie wolno było mówić i stanowiła ona tajemnicę nawet dla członków rodziny. Dopiero po zmianach w 1989 zaczęto wspominać o górnośląskiej tragedii, pierwsze konferencje naukowe datują się na rok 2003. Bilans wciąż jeszcze trwa, prowadzi go nie tylko katowicki oddział Instytutu Pamięci Narodowej, ale i powołane z inicjatywy władz Radzionkowa Centrum Dokumentacji Deportacji Górnoślązaków do ZSRR. Właśnie tam powinna udać się każda osoba zainteresowana tematem. Na dawnym dworcu kolejowym (z którego również wysyłano transporty na wschód) czynna jest ekspozycja pamiątek, prowadzi się tam dokumentację historyczną. I wciąż pracuje się nad stworzeniem kompletnej listy tysięcy ofiar deportacji, z których co trzecia zmarła na nieludzkiej ziemi.