Zbigniew Markowski
Heinrich Schultz-Beuthen
Był rok 1864, kiedy 26-letni Heinrich Schultz postanowił zmienić nazwisko. Miał za sobą jedną trzecią życia, ukończone studia, rozpoczęte właśnie małżeństwo i dokładnie wytyczoną ścieżkę muzycznej kariery. Właśnie z powodu kariery należało się wyróżnić – niemieckich Kowalskich (czyli Schultzów) było na pęczki, należało stworzyć jednego, jedynego i niepowtarzalnego Beuthena. Dodanie do nazwiska nazwy miasta, w którym kompozytor się urodził zawdzięczamy być może jego babce, której pochodząca z francuskiego Châtillon rodzina nosiła to samo nazwisko. Beuthen tak oczywistym wyborem chyba nie był – Heinrich przyszedł co prawda na świat w budynku apteki swojego dziadka (przez jakiś czas również burmistrza Bytomia), ale rychło wyruszył z rodzicami do Mysłowic, gdzie ojciec po latach asystowania w rodzinnym biznesie dorobił się własnej apteki.
Za kilka lat Heinrich do Bytomia jednak wrócił, by zdobywać wykształcenie w atmosferze liczącego zaledwie kilka tysięcy mieszkańców miasta. Autorka biografii muzyka, doktor Joanna Lusek pisze, iż z okien wąskiego domu Schultzów przy bytomskim rynku (dziś oznaczonym numerem 24) mały Heinrich widział kopułę mariackiego kościoła. Być może – po wielu latach trzecią część swojej sonaty „Alhambra” nazwał właśnie „Marienkirche”. To w Bytomiu Schultz pobierał pierwsze lekcje muzyki, nie tylko u swoich rodziców, ale i u wynajętego nauczyciela. Również w tym mieście kształtował się jego artystyczny duch; zachęcany przez matkę – malował i rysował, interesował się literaturą. W wieku lat dwunastu opuścił Bytom i żadnej jego wizyty w mieście tym już nie odnotowano.
Zanim Beuthen trafił na karty historii niemieckiej muzyki musiał przebyć drogę wyznaczoną kilkoma kamieniami milowymi. W niespokojnym, pełnym niewiadomych świecie połowy XIX wieku (oboje rodzice zmarli w wyniku epidemii, w odstępie zaledwie dwóch lat) zalecano mu drogę zawodową kojarzoną z pewnością i bezpieczeństwem. Jako młodzieniec odbył więc praktykę w Królewskiej Hucie i miał zostać hutniczym chemikiem, zgodnie z kierunkiem studiów we Wrocławiu. Choć chemiczny aspirant miał w Koenigshutte dobrą opinię, nie czuł hutniczego powołania: wolał grę na wypożyczonym gdzieś pokątnie pianinie czy noszonym ze sobą z braku laku flecie. Dwa impulsy popchnęły go w stronę muzyki: pierwszy to przedstawienie „Don Giovanniego” obejrzane we wrocławskiej operze – arcydzieło Mozarta wywarło na młodym Schultzu piorunujące wrażenie. Impuls drugi przyszedł po kilku latach – podczas jubileuszu 400-lecia wrocławskiej uczelni, w 1861 roku wykonano publicznie widowisko muzyczne Heinricha Schultza pod tytułem „Fridolin”. Sztukę chwalono na tyle głośno, iż autor mógł pozwolić sobie na wiązanie swojej przyszłości z muzyką.
Pełnowymiarowe życie muzyka rozpoczął jednak dopiero po kilku latach – w Zurichu: zajął się bezlitosną krytyką muzyczną na łamach „Neue Zürcher Zeitung”, komponował (tam powstało siedem poematów symfonicznych Beuthena) oraz udzielał lekcji. Nade wszystko jednak w Szwajcarii poznał najważniejsze muzyczne osobistości swojej epoki: Ryszarda Wagnera oraz Franciszka Liszta. Ówczesna protektorka Schultza, przedstawicielka bogatego kupiectwa: Matylda Wesendonk była również przyjaciółką Wagnera, Beuthen wszedł w posiadanie fortepianu, który przedtem był własnością autora „Pierścienia Nibelungów”. Ferenc Liszt nie tylko wyrażał się z wielkim uznaniem o kompozycjach Heinricha Schultza, ale – z wielkim powodzeniem – interpretował je publicznie. Sam Beuthen zdążył jeszcze zaliczyć życiowy epizod w Wiedniu, by po raz kolejny wrócić do Drezna, gdzie w 1915 roku (po przebyciu poważnej choroby na tle nerwowym) zakończył życie. Choć wielu z jego ogółem 132 kompozycji nigdy nie wydano drukiem, jeszcze w okresie międzywojennym cieszył się sporym uznaniem: w rodzinnym Bytomiu do roku 1945 istniała ulica nazwana jego imieniem (dzisiaj to ulica Jana Kasperka). Niemal dokładnie w tym samym momencie, gdy z bytomskich domów zrywano tabliczki z nazwiskiem kompozytora, alianci przeprowadzili na Drezno dywanowe naloty. W burzy ognia zginęła znaczna część dorobku kompozytorskiego.
Choć większość muzyków zalicza twórczość Heinricha Schultza – Beuthena do tak zwanej szkoły nowoniemieckiej (weimarskiej) reprezentowanej także przez Petera Corneliusa czy Hansa Guido von Büllowa, jego utwory nie są łatwe do sklasyfikowania. Zachwyt budzi w nich przede wszystkim forma: prosta, zwarta i doskonale zamknięta. Nie bez znaczenia są również przeliczne inspiracje: jedni usłyszą w muzyce tej Wagnera, Beethovena i Lista, inni: Mozarta czy Brahmsa. Decyzja o poszerzeniu nazwiska podjęta w 1864 roku przyniosła po półtorej wieku jeszcze jeden sukces: o zapomnianym kompozytorze przypomniano sobie w mieście zwanym niegdyś Beuthen – nie tylko za sprawą wspomnianej książki Joanny Lusek, nie tylko dzięki koncertom i akcji Muzeum Górnośląskiego. W poszukiwaniu prawdziwej tożsamości Bytomia dźwięk fortepianu Heinricha Schultza także ma swój udział.