Zbigniew Markowski
Pierwsza maszyna parowa na Śląsku
Od czasu, gdy między V a II wiekiem n.e. w okolicach Raciborza pierwsi górnicy zaczęli kopać w poszukiwaniu krzemienia, dzieje wydobywania podziemnych skarbów są historią schodzenia coraz głębiej. Czy obiektem pożądania było kruszcowe srebro, czy o rudy cynku, później zaś – węgiel kamienny – zawsze z czasem złoże prowadziło niżej i niżej. Gdy pracujący pod ziemią ludzie znaleźli się zbyt nisko, wszędzie pojawiała się woda, która uniemożliwiała pracę. Stąd w księgach Georgiusa Agricoli z pierwszej połowy XVI wieku widzimy zmyślne maszyny wyposażone w czerpaki; napędzane siłą ludzkich mięśni transportowały wodę do góry. Z czasem pojawiły się urządzenia pompujące obsługiwane przez kilka osób i konstrukcje, które z poziomu na poziom wypychały z kopalni niechciany płyn. Później do akcji wkroczyły konie napędzające kieraty do wypompowywania wody. Na początku XVIII wieku przeciętna głębokość wyrobisk wynosiła już kilkadziesiąt metrów, ale górnicy chcieli drążyć swoje chodniki jeszcze głębiej.
Zejście jeszcze głębiej stało się jedną z ważniejszych ambicji administratora śląskiego górnictwa – Fryderyka Redena. Jako dyrektor Wyższego Urzędu Górniczego we Wrocławiu, realizując zadanie ożywienia górnictwa nałożone przez pruski rząd, interesował się szczególnie obszarem wyznaczonym przez miasta: Gliwice, Tarnowskie Góry i Królewska Huta (dziś Chorzów). Szczególnie obiecujące było otoczenie Tarnowskich Gór, gdzie w przeszłości wydobywano już kruszce i rudy. Pochodzący z rodziny o górniczych tradycjach, bywały w świecie europejskiego przemysłu Reden zdawał sobie sprawę z konieczności wprowadzenia technologicznej rewolucji. By wygrać z wodą w tarnogórskiej kopalni „Fryderyk” od 1785 roku zaczęto wprowadzać potężne konne kieraty z drewna okutego żelazem. Mimo iż trzy takie urządzenia napędzane przez 120 koni osiągały niezłą wydajność, przedsięwzięcie okazało się zbyt drogie. Niewiele pomogło także drążenie sztolni odwadniającej. Wówczas Reden przypomniał sobie o Samuelu Homfrayu. Ten walijski przedsiębiorca hutniczy będący jedną z kluczowych postaci brytyjskiej rewolucji przemysłowej odwiedził Górny Śląsk w 1768 roku. Już wtedy zwracał uwagę na konieczność zastosowania w górnictwie maszyn parowych obecnych w jego ojczyźnie od kilkudziesięciu lat.
Sprawa do prostych jednak nie należała. Brytyjczycy skrzętnie chronili swoje dokonania technologiczne i na wywiezienie z wysp maszyny parowej trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Przyszłość pokazała, iż mieli rację: angielskie maszyny pruscy konstruktorzy nie tylko w udany sposób później kopiowali, ale wprowadzali na tyle udane usprawnienia, iż udawało im się uzyskiwać lepsze rezultaty niż w przypadku pierwowzorów. Do Wielkiej Brytanii pojechali więc: Karol von Stein – negocjator odpowiedzialny za formalności wywozowe oraz Fryderyk Reden, który prowadził rozmowy w sprawie konkretnej maszyny. Zdecydowano się na rozwiązanie nieco starsze – według technologii zaproponowanej przez Newcomena, zamówienie w 1787 roku wykonała fabryka wspomnianego już Homfraya. System Newcomena był prostszy i tańszy w eksploatacji, choć zdecydowanie wyższa wydajność konkurencyjnego urządzenia Watta nie podlegała żadnej dyskusji. O wyborze zdecydowały jednak chyba prawa patentowe, które lepiej chroniły bardziej wyrafinowane urządzenie. Całkiem sprawnie poradzono sobie z logistyką, co – biorąc pod uwagę imponującą masę maszyny ważącej ponad 32 tony – proste wcale nie było. Wpierw przewieziono urządzenie do portu w Cardiff skąd statek zabrał je do Szczecina. Tam technologiczny cud podzielono na trzy części i na trzech barkach przewieziono Odrą do Zdzieszowic. Brakujące do Tarnowskich Gór sześćdziesiąt kilometrów maszyna pokonała z sukcesem na konnych wozach, choć bez drobnych uszkodzeń się jednak nie obyło. Sam transport kosztował zresztą około 10% całej wartości kontraktu.
Urządzenie trafiło do sztolni „Kunst” – tego samego miejsca, w którym przed kilku laty rozpoczęto eksperymenty z gigantycznymi konnymi kieratami. Aby cały zestaw mógł pracować trzeba było wznieść specjalny budynek, który łączył poszczególne części w jedną całość. Sprowadzenie maszyny opłaciło się. W ciągu minuty potrafiła ona podnieść prawie półtora metra sześciennego wody na wysokość siedmiu metrów. Cylinder miał średnicę osiemdziesięciu trzech centymetrów i wysokość trzech metrów, tłok uszczelniano pakułami konopnymi, a jego ruch przenoszono na pompę za pomocą wahacza. Rozruch urządzenia przeprowadzono 10 stycznia 1788 roku rozpoczynając tym samym nową erę górnośląskiego górnictwa. Ta jedna z pierwszych w kontynentalnej Europie maszyn parowych wytrzymała aż 69 lat, choć przenoszono ją z szybu na szyb. Jej ostatnim zadaniem było pompowanie wody na płonące złoża węgla kopalni „Fanny” pod Michałkowicami. W Tarnowskich Górach zainstalowano kolejne maszyny – przed 1806 rokiem było ich już pięć, zakład „Fryderyk” mógł dzięki nim sprawnie prowadzić górnicze prace. Nowoczesna (dziś powiedzielibyśmy raczej „kosmiczna”) technologia zainstalowana w Tarnowskich Górach budziła prawdziwą sensację. Turecki sułtan wysłał specjalnego wysłannika, by ten zapoznał się z pracą urządzenia, do machiny pielgrzymowali królowie (Fryderyk Wilhelm II, Fryderyk Wilhelm III), literaci, luminarze życia społecznego.