Zbigniew Markowski
Stadion Śląski w Chorzowie
Gdyby scenariusze piłkarskich zmagań pisali specjaliści od literackich dramatów, przebieg tego meczu mógłby wyjść spod piór spółki autorskiej Szekspir – Hitchcock. Był rok 1957, gra toczyła się o udział w finale mających odbyć się za rok Mistrzostw Świata. W szóstej grupie murowanymi kandydatami na wyjazd do Szwecji byli reprezentanci Związku Radzieckiego. Słowo „murowani” ma w tym przypadku jeszcze jedno znaczenie: reprezentacja Kraju Rad składała się z rosłych, barczystych zawodników, którzy potrafili grać futbol i siłowy, i szybki jednocześnie. Z Finami wygrali strzelając w jednym meczu 10 bramek i nie tracąc ani jednej. Reprezentację Polski pokonali w Moskwie po trzech strzelonych golach i znów bez naruszenia własnej bramki. Nikogo wyniki te nie dziwiły: radziecka drużyna dopiero co zdobyła tytuł olimpijskich mistrzów świata, grać zaś potrafiła. W bramce ZSRR stał legendarny już wtedy Lew Jaszyn nie bez powodu zwany przez kibiców panterą. Kolejne zwycięstwa wisiały w powietrzu. I wtedy przyszła ta deszczowa niedziela.
Sto tysięcy kibiców, którzy 20 października pojawili się na chorzowskim stadionie nie spodziewało się niczego szczególnego poza bolesnym laniem. Niczego nie spodziewano się zresztą nawet po naszej gwieździe – Gerardzie Cieśliku, który – prawdę powiedziawszy – w ogóle miał w tym spotkaniu nie wystąpić. Cieślik był drobnej budowy ciała, trenerzy obawiali się, że w starciu z masywnymi Rosjanami może poważnie ucierpieć. Miał już zresztą 30 lat, co w przypadku napastnika stanowiło przedsionek piłkarskiej emerytury. Zaraz po pierwszym gwizdku wielu widzów z wrażenia wstało. Polska drużyna natychmiast przystąpiła do frontalnego ataku, piłka zaś nie opuszczała radzieckiej połowy. Bramkarska pantera dwoiła się i troiła wykorzystując całą swoją zwinność. Nawet jeśli Rosjanom przytrafiła się jakaś kontra, futbolówka jak zaczarowana już po kilku chwilach wracała pod ich bramkę. Kulminacja nastąpiła w 43 minucie. Nawet dziś, w dobie telewizyjnych powtórek z wielu kamer, w epoce teleobiektywów – to, co zrobił Cieślik zatrzymuje na chwilę akcję serca. Nie było żadnego przyjmowania piłki, strzelił prosto z podania w sposób nazywany niegdyś świńskim wolejem. Wszystko, co mógł zrobić Lew Jaszyn to wyjąć piłkę z siatki. Druga bramka Cieślika w tym meczu – strzelona w piątej minucie drugiej połowy – była podobna, choć zdobyta głową. Dośrodkowanie, idealnie ustawiony piłkarz z Chorzowa, żadnego namyślania się – strzał i dwa do zera. Zawodnicy ZSRR strzelili później co prawda jedną bramkę, ale wynik 2 : 1 traktowano jak cud. Polską reprezentację z boiska wyniesiono na rękach, co skwapliwie udokumentowała Polska Kronika Filmowa. W 1957 roku tajemniczego zwycięstwa nikt jeszcze nie wiązał z czarami.
Zwycięski mecz niewiele wniósł do historii futbolu. W grupie awansowała i tak tylko jedna drużyna; siłą rzeczy musiał to być Związek Radziecki, który – dodajmy – na finałach niewiele zdziałał. Rosyjscy kibice winą za taki obrót sprawy obarczyli Lwa Jaszyna, ten – obrażony godził się na występy jedynie za granicą. Ciekawe, czy radzieckiej panterze śnił się potem po nocach mały, niepozorny Gerard z Chorzowa pojawiający się przed bramką jak jakiś duch.
Chorzowskie czary znów dały o sobie znać 6 czerwca 1973 roku. Na eliminacyjny mecz Mistrzostw Świata Polska – Anglia po raz kolejny przybyło sto tysięcy kibiców. Jak powiedział wówczas niezapomniany Jan Ciszewski: – „Kibiców nie ma tylko na okolicznych drzewach, jako że nie ma drzew”. Najpierw czarowali Anglicy, którzy wyszli na murawę w nietypowych dla siebie żółto – niebieskich strojach. Polacy grali ubrani po polsku, reprezentacja angielska – po śląsku. Już w ósmej minucie doszło do prawdziwego horroru. Włodzimierza Lubańskiego, pędzącego lewym skrzydłem do angielskiej bramki osłanianej już tylko przez bramkarza, sfaulował Roy McFarland. Pojawiła się karetka, komentator uspokajał, sytuacja nie wydawała się groźna. Znacznie później okazało się, że kontuzja na Stadionie Śląskim oznaczała dla Lubańskiego załamanie przepięknej kariery na długie lata. Sędzia podyktował rzut wolny, po którym padła pierwsza bramka dla reprezentacji Polski. Do dziś nie wiadomo, kto bramkę tę zdobył: oficjalnie zapisano ją na konto Jana Banasia, strzelał jednak Robert Gadocha, nie wiadomo zresztą, czy ostatni piłki nie dotknął angielski bramkarz. Drugi gol dla Polski był dziełem Lubańskiego. Po prostu zabrał piłkę legendarnemu kapitanowi Anglików – Bobby\’emy Moore\’owi (pomnik Moore\’a stoi dziś przed stadionem Wembley), pobiegł w stronę bramki i strzelił płasko z kilkunastu metrów. Gdy austriacki sędzia odgwizdywał zakończenie meczu wynik na tablicy głosił dumnie: 2 : 0 dla Polski.
Tym razem chorzowskie zwycięstwo nie poszło na marne: otworzyło drogę do remisowego sukcesu na Wembley oraz późniejszych dokonań Orłów Górskiego. Ale po tym meczu angielska prasa zorientowała się o co chodzi ze stadionem. – To czary – stwierdzili brytyjscy żurnaliści i nazwali Stadion Śląski „Kotłem Czarownic”.
Jeżeli ktoś uważa, że czary w Chorzowie ograniczają się do imprez sportowych, jest w błędzie. 14 sierpnia 1998 roku o godzinie 21.33 w samo serce stadionu uderzył meteoryt. Eksplodował na telebimie, który – mimo wszystko – już po sekundzie pokazał zmęczoną twarz Keitha Richardsa. Podżelowane włosy Keitha tylko trochę zadrżały, gdy gitara odezwała się dźwiękami „Satisfaction”. 60 tysięcy widzów pomagało osiągnąć satysfakcję Mickowi odzywającemu się od czasu do czasu po polsku. Powiedział (między innymi), iż Richards jest nikim innym, jak cygańskim grajkiem, zachęcał do wspólnej zabawy i aktywnie brał udział w kolejnym cudzie Stadionu Śląskiego. Z doboru artystów w miejscu tym występujących na pewno byłyby zadowolone dawne czarownice z Królewskiej Huty – Rolling Stones, AC/DC, Metallica, Iron Maiden, U2. Było sporo rozgrzanego do białości metalu, stalowe emocje i napięcie sięgające granic ludzkiej wytrzymałości.
Były i inne cuda na Stadionie Śląskim. Cud przedłużającego się w nieskończoność remontu, który generował takie koszty, iż obiekt zaczęto porównywać (w aspekcie ekonomicznym) z największymi stadionami świata. Cud sporu o kolor krzesełek: czy powinny być biało – czerwone, czy tez może lepiej żółto – niebieskie? Ten konflikt był o tyle absurdalny, że odbywał się w warunkach, kiedy na Śląskim nie tylko nie było na czym siedzieć, ale nawet – gdzie ustawić owych siedzisk. Mieliśmy cud sporu o przymiotnik „Narodowy”, którym zaszczycił chorzowski obiekt Polski Związek Piłki Nożnej. Ministerstwo Sportu uznało jednak, iż PZPN nie posiada kompetencji do nazywania stadionów i Śląski Narodowym mimo wszystko nie jest. Prowadzone od 1993 roku spory o narodowość stadionu straciły sens po oddaniu do użytku (2012) Stadionu Narodowego w Warszawie. Nawet dziś nie do końca wiadomo, czy prawdziwe są twierdzenia o tym, iż chorzowski gigant jest narodowy w odniesieniu do lekkiej atletyki, warszawski zaś – dla piłkarzy nożnych. Jak by jednak nie było, warto od czasu do czasu wybrać się na Stadion Śląski w Chorzowie. Jego historia – rozpoczęta uroczystym otwarciem 22 lipca 1956 roku – zawiera tyle magicznych elementów, że może i nam dane będzie obejrzeć jakąś cudowną akcję czarownic.