Zbigniew Markowski
Elwer to po śląsku rzut karny. Słowo to potrzebne było nie tylko z powodu ogromnego znaczenia egzekwowanego bezlitośnie z odległości jedenastu (niemieckie „elf”) metrów stałego fragmentu gry. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych rzut karny spotykany był na dzikich boiskach Górnego Śląska znacznie częściej niż dzisiaj – z prostej, wymuszonej przez charakter placu gry przyczyny. Boiskiem mogło być wszystko: nie tylko kawałek łąki czy ulicy, grano również na dawnych wyrobiskach po kamieniołomach, co miało tę zaletę, iż wybita na aut piłka sama – za sprawą grawitacji – wracała do futbolistów z pochyłości zbocza.
Wad było znacznie więcej, bo w warunkach polowych nikt nie zawracał sobie głowy wytyczaniem linii – zarówno bocznych, jak i bramkowych. Trudno się temu zresztą dziwić, skoro rolę słupków bramki brały na siebie zwykłe kamienie a nawet koszulki zawodników. Bez trudu poradzono sobie z liniami bocznymi: autów nie egzekwowano, bo niepisany przepis mówił, iż aut nie istnieje, szerokość boiska zaś jest nieograniczona. Jeśli przytrafił się aut bramkowy, nie wykonywano także rzutu rożnego (z braku narożnika boiska) – po prostu gracze pamiętali ile razy piłka opuściła pole i stosowali zasadę „trzy rogi – elwer”. Po każdych trzech autach bramkowych z winy drużyny broniącej następował więc rzut karny. Ile „elwrów” przypadało na taki mecz – trudno powiedzieć, bo czas również obowiązywał inny niż w tradycyjnym meczu – grało się (na przykład) do dziesięciu goli przy czym zmiana stron boiska następowała w połowie – po pięciu bramkach. Na pewno jednak rzutów karnych wykonywano sporo: każdy miał więc okazję wczucia się w rolę Uli Hoenessa nie strzelającego bramki Janowi
Elwer to także określenie człowieka: obiboka i kombinatora. Jedenastka w tym przypadku miała swoje źródło w systemie przyjmowania do dorywczych prac, który stosowano w dawnych kopalniach. Na placu gromadzili się chętni do roboty i spośród nich sztygar wybierał dziesięcioosobową, doraźną brygadę do wykonania jakiegoś zadania, pozostali wracali do domu z niczym. Elwer miał to do siebie, że – mimo, iż wciąż pojawiał się na kopalnianym placu – dziwnym trafem nigdy nie mógł dostać pracy, ponieważ zawsze był jedenasty. Tak przynajmniej tłumaczył się w domu swojej matce lub żonie. Inna wersja wyjaśniająca źródłosłów mówi o jedenastym dniu każdego miesiąca, w którym wypłacano bezrobotnym zasiłek lub godzinie jedenastej, o której wydawano ubogim darmowy posiłek. Żeby zasłużyć na miano elwra, nie wystarczyło po prostu uchylać się od pracy czy korzystać z zasiłku: elewer musiał dodatkowo mieć charakter i zajmować się przynajmniej wiecznym łazikowaniem i wystawaniem w najistotniejszych punktach swojego miasta czy wsi.
Mianem elwrów określano także samozwańczych górników zajmujących się eksploatacją biedaszybów: pseudokopalni gdzie nielegalnie (i najczęściej w potwornych warunkach) wydobywano węgiel. Elwer nie tylko drążył tunele w poszukiwaniu zarobku, ale również sam sprzedawał urobek; często też uciekał przed policyjną obławą. W dwudziestoleciu międzywojennym elwer nade wszystko jednak był określeniem młodego, bezrobotnego mężczyzny. Jest jeszcze romantyczna legenda elwrów utrwalona w filmach Janusza Kidawy: „Grzeszny żywot Franciszka Buły” oraz „Komedianci z wczorajszej ulicy”. Tym razem elwer jawi się jako członek wędrownej trupy aktorsko – muzyczno – kabaretowej wpisującej się w tradycje trubadurów, truwerów czy nawet ukraińskich lirników nie tylko bawiącej jakimś wesołym spektaklem, ale także przedstawiającej własną interpretację ważnych wydarzeń. Ten właśnie wizerunek można zaobserwować na współczesnej scenie muzyki popularnej i kabaretu na Górnym Śląsku: nawiązania do wędrownych elwrów znajdujemy w tekstach a nawet nazwach zespołów.