Zbigniew Markowski
Ministrem odpowiedzialnym za hutnictwo i przemysł ciężki niemal całą dekadę lat pięćdziesiątych był Kiejstut Żemaitis. Kiedy Jerzemu Ziętkowi na jakiejś typowej dla socjalizmu uroczystości przyszło wymieniać szanownych zgromadzonych, przed odczytaniem imienia ministra zatrzymał się na dłuższą chwilę. Później – ku zgrozie zebranych – zaczął dukać: Kiejstus… Krejstus… Krystus… Wreszcie – już całkiem zrezygnowany Jorg bąknął do siebie – kiż pieron doł mu takie miano? (jaka cholera nadała mu takie imię?) A w perspektywie było jeszcze (wcale nie lepsze) nazwisko.
Nie wiadomo, czy opowiastka ta jest prawdziwa, bo poznać można było ją onegdaj tylko w dość hermetycznym światku śląskiego dziennikarstwa. Wiemy jednak, że miano, czyli imię to rzecz ważna i nie zawsze Ślązak potrafi sobie poradzić z nietypowym mianem pochodzenia litewskiego. Po śląsku „miano” może także oznaczać nazwisko, pseudonim, nazwę lub określenie, bo nazywa to, jak kogoś nazywamy. Polszczyzna również miano posiada, ale ogranicza go znaczeniowo niemal zawsze do „opinii” lub „nazwy” – tak jak w konstrukcji „zdobył sobie miano specjalisty”. Rzut oka do staropolskiej encyklopedii rozjaśnia jednak sprawę: tam miano jest (tak jak po śląsku) imieniem, nazwą lub – tu nowość – mieniem: fizycznie istniejącym dobytkiem.
Etymologiczny słownik Aleksandra Brucknera głosi, iż jest to prasłowo i dodaje, że informacji na jego temat brak w literaturze. Ale ten sam Bruckner przedstawia ciekawy trop zwracając uwagę na niemieckie słówko „meinen” oznaczające oznaczanie, określanie, mniemanie. Może więc było tak, że polszczyzna posłużyła się germanizmem potem o nim zapomniawszy, podczas gdy śląski zachował stare znaczenie wyrazu. A może problem imienia jest jeszcze szerszy i zatacza znacznie większe kręgi geograficzne, bo przecież Słowacy mówią „meno”, a Czesi – „jméno” (Řádí tam to strašidlo, vystupuje z bažin, žere hlavně Pražáky, jmenuje se Jožin). Kiedy zdamy sobie sprawę, że Kaszubi używają słowa „miono” robi się jeszcze ciekawiej. Równie dobrze śląskie miano może więc być bohemizmem, germanizmem, pochodzić od prasłowiańskiego, od biedy (nomen omen) mieć nawet swoje źródło w łacińskim „nomen”. W tej sytuacji możemy jedynie powtórzyć za Brucknerem – „nie wiem”. Po polsku mówimy jeszcze o „mianowaniu” oraz „mianowniku” – w tych punktach także można doszukać się staropolskiego (czeskiego, niemieckiego, łacińskiego) echa miana.
Nawet po śląsku „miano” brzmi dziś nieco archaicznie, bo – jak w każdym języku – sposobów na zapytanie o imię jest bardzo wiele. Przepiękny śląski spektakl według Alojzego Lyski nosi tytuł „Mianujom mje Hanka” czyli „Nazywam się Hanka” lub lepiej „Nazywają mnie Hanka”. Konstrukcja taka być może w zamyśle reżysera (oryginalny tytuł Lyski brzmiał „Opowieść górnośląska”) służyć miała przeniesieniu nas w realia sprzed stu lat, o których monodram opowiada. Dziś Ślązaczka powiedziałaby raczej „Wołajom mje Hanka” względnie „Godajom mi Hanka”. Może „mianowanie” zapożyczono z lokalnej odmiany śląskiej mowy, bo są regiony, gdzie używa się go częściej, niż gdzie indziej. Śląskie imiona same w sobie zasługują nie tylko na oddzielny artykuł, ale wręcz na doktorat, a może nawet habilitacyjną monografię. Wspomnimy więc tylko, że Stanik to nie jeszcze jedna nazwa biustonosza, lecz zdrobnienie męskiego imienia (miana) Stanisław. Biustonosz po śląsku nazywany jest lajbikiem (lojbikiem) względnie bishaltrem lub jeszcze inaczej – już nie tak elegancko. Żeby sprawy skomplikować dodajmy, że lajbik może być także pasem do pończoch. I pomyśleć, że zaczynaliśmy od – wydawać by się mogło – najprostszej rzeczy na świecie, czyli od imienia.