Zbigniew Markowski
Wielbiciele językowych ciekawostek opracowali mapę Europy, na której wyraźnie widać podział na dwa herbaciane obozy. Zachodnia część kontynentu preferuje nazwę na kształt angielskiego (również niemieckiego) tee, wschód to domena rosyjsko brzmiącego czaju. Jedynie Polska, Litwa oraz część Białorusi zna coś, co pozornie niepodobne jest do dwóch fundamentalnych określeń herbaty: herbatę. Jeśli jednak zaczniemy polską herbatę na czynniki pierwsze, wyjdzie na jaw, iż to też odmiana wersji zachodniej – po prostu do ziołowego „herba” dodano wspomniane „tee”.
Zielarskie skojarzenie prawdopodobnie wzięło się stąd, że zarówno na ziemiach polskich, jak i w obszarze Górnego Śląska ziołowe napary spożywano znacznie wcześniej niż pojawiła się tam prawdziwa, oryginalna herbata – z Chin, Indii, Kenii czy też Turcji. Sam napój (podobnie jak jego nazwa) dodarły do Polski od strony zachodniej – z Francji, w II połowie XVII wieku. Polszczyzna pokazuje jednak wyraźnie, że znajduje się na pograniczu dwóch nazewniczych filozofii – mamy co prawda pochodzącą z zachodu „herba – tę”, ale naczynie do zaparzania nazywa się już czajnikiem – z wyraźnym odwołaniem do czaju.
Wyjaśnienie herbacianej dwoistości w Europie jest nadzwyczaj proste: aromatyczny napój z Chin docierał tutaj dwoma drogami – szlakiem rosyjskim (czaj) albo – w pewnym uproszczeniu – angielskim (tee). Obie nazwy pochodzą jednak z chińszczyzny – język północnochiński nazywa bowiem herbatę „čha” i takie określenie zapożyczyli sobie Rosjanie przywożący towar z tamtej części Chin. Anglicy nabywający produkty z południowych obszarów Państwa Środka usłyszeli nazwę naparu w dialekcie hokkien – „te”.
Po śląsku herbatę nazwiemy tyjem (czasem spotkamy formę „tej”), co lokuje region w zachodniej strefie herbacianej terminologii. Słówko jest rodzaju męskiego, podobnie jak w języku niemieckim, choć nie obrosło (jak u naszego zachodniego sąsiada) w liczne przedrostki opisujące rodzaj konkretnej herbaty. Do połowy XIX wieku chiński napar traktowano na Śląsku bardziej jako lekarstwo, niż elegancki sposób zaspokojenia pragnienia. Nic w tym dziwnego – skoro wiejskie gospodarstwo mogło bez trudu wyprodukować samodzielnie kawę zbożową, nie było potrzeby wydawania pieniędzy na drogą, importowaną z daleka herbatę. Ta przyszła wraz z dobrobytem drugiej połowy wieku, wpierw pojawiając się w mieszczańskich salonach, później w domach zamożniejszych gospodarzy, by wreszcie wylądować w butelce niesionej na szychtę przez śląskiego górnika. Gdy w 1924 roku ruszała produkcja bogucickiej fabryki porcelany Giesche, można było pomyśleć o wytwarzaniu serwisów do herbaty. Przepiękny przykład artystycznego wyrobu z tegoż zakładu znajdziemy nie tylko w kolekcjonerskich zbiorach, ale i na kartach pracy profesor Irmy Koziny „Ikony dizajnu w województwie śląskim”.
Obowiązkowym wyposażeniem każdej śląskiej kuchni w okresie międzywojennym była specjalna, na ogół przepięknie kolorowana puszka na herbatę czyli biksa na tyj. Sama herbata stała się obowiązkowym elementem niedzielnego podwieczorku, kiedy to towarzyszyła jej zista (babka) względnie kołocz (ciasto), od wielkiego święta zaś – torta (tort). Socjalizm tyj przetrwał w postaci wybitnie cienkiej i pozbawionej smaku, by w końcu – za sprawą gospodarki wolnorynkowej – eksplodować pełnią barw. Szczególnie ciekawą ofertę można dziś znaleźć na internetowej stronie firmy sprzedającej herbatę. Śląski dział nie tylko imponuje bogactwem przeróżnych odmian, ale także inwencją i kreatywnością w nazywaniu mieszanek. Mamy więc „łowocowo dyga” (owocową tęczę), „pierońsko hica” (mocny upał), „klachy na szaberplacu” (plotki na targu), „na fajer” (odświętną) oraz „sznaps opy” (napój dziadka). Najciekawsze, bo także muzyczne skojarzenia budzi jednak pozycja o tytule „Eye of sztajger”. Nie ma to jak dobra nazwa – ciach i po herbacie.